Zapraszamy do przeczytania fragmentu pouczającego artykułu Dr Tomasza Witkowskiego, poruszającego kwestię mieszania przez środowisko psychologiczne wyssanych z palca wymysłów z wiedzą zweryfikowaną naukowo. Jakie mogą być tego konsekwencje przekonaj się na podstawie pewnej prowokacji.
Całość na stronie autora - tomaszwitkowski.pl
W październiku 2007 roku w popularnonaukowym miesięczniku „Charaktery” ukazał się artykuł pt.: „Wiedza prosto z pola” poświęcony nowej psychoterapii. Artykuł zawiera same kłamstwa i fantazje nie mające absolutnie żadnych podstaw naukowych oraz plagiat dodany przez Redakcję. Mogę to stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, ponieważ jestem jego autorem, występującym pod pseudonimem Renata Aulagnier.
- Dlaczego wymyśliłem nową terapię?
Ponieważ chciałem wykazać, że można wprowadzić do obiegu i rozpropagować kompletną bzdurę, a w konsekwencji pewnie i zarabiać na niej pieniądze szkodząc innym.
- Dlaczego wybrałem „Charaktery”?
Ponieważ miesięcznik ten, poświęcony w całości psychologii, posiada radę naukową, w której widnieje 8 nazwisk poprzedzonych tytułem profesor doktor habilitowany, jedno z tytułem doktorskim, a w redakcji zasiada 4 doktorów w tym jeden habilitowany. Te fakty, jak i deklaracje redakcji, że miesięcznik jest pismem popularnonaukowym powodują, że czytelnik może odbierać prezentowane treści, jako poparte badaniami naukowymi, rzetelne i sprawdzone.
- Dlaczego moja prowokacja powiodła się?
Ponieważ wspomniany miesięcznik drukuje teksty, które można dobrze sprzedać, swój artykuł zaś sporządziłem wg najprostszego przepisu „kuchennego”: weź ciekawy „news”, dodaj do niego obietnicę w rodzaju „cudowny lek” i okraś to wszystko jak największą ilością faktów „naukowych”.
WIĘCEJ POWODÓW...
Dlaczego wymyśliłem nową terapię?
Ludzie mający problemy z własnym życiem czy zdrowiem, często rozpaczliwie poszukują pomocy kogoś z zewnątrz – terapeuty, psychologa. Sięgnięcie po tę pomoc bywa krokiem niełatwym. To konieczność przełamania oporów przed odkryciem się, to bolesne analizowanie własnych problemów w obecności terapeuty lub grupy, jeśli terapia jest grupowa. Zanim człowiek zdecyduje się na ten krok nierzadko próbuje poradzić sobie na własną rękę. W obecnych czasach ilość takich możliwości wzrosła niepomiernie. W księgarniach stoją całe rzędy książek obiecujących pomóc w rozwiązaniu wszelkich kryzysów i całkowitej przemianie życiowej. Czasopisma poświęcone krzewieniu zdrowia, popularyzujące psychologię również są źródłem informacji na temat jakości poszczególnych terapii, a jeśli uruchomimy komputer i wejdziemy do sieci, oślepi nas bogactwo ofert różnego rodzaju. Jak wybrać tę właściwą? Czy słuchając pokus brzmiących jak obietnice? Czy kierując się bardziej racjonalnymi przesłankami, takimi, jak podbudowa naukowa poszczególnych systemów terapeutycznych? Gra idzie o bardzo wysoką stawkę. Zły wybór w najlepszym razie może oznaczać stratę czasu i pieniędzy. Gorszy scenariusz to pogłębienie się kryzysu, załamanie nerwowe, jeszcze większe kłopoty życiowe. Scenariusz czarny, ale ciągle prawdopodobny, to samobójstwo. Jak zatem wybrać?
W tej chwili na liście Europejskiego Towarzystwa Psychoterapii (EAP) skupiającego ponad 120 tysięcy terapeutów zarejestrowanych jest 31 modalności terapeutycznych i ciągle dopisywane są nowe. Spora część z nich nie ma żadnych podstaw naukowych, za to w ramach nich istnieje wiele różnych szkół. Poza oficjalną listą takich towarzystw, jak EAP na rynku usług terapeutycznych rozwija się o wiele więcej różnego rodzaju pseudoterapii. O ich szansach na przetrwanie i dopisanie do szacownych list decyduje w znacznej mierze wsparcie świata akademickiego i zainteresowanie nimi dyplomowanych psychologów, choć wiele z nich bliższych jest szarlatanerii niż nauce. Kiedy terapia otrzyma takie wsparcie i znajdzie się w obiegu, pozostaje już tylko kwestią czasu, jak wielu zrozpaczonych pacjentów uwiedzie. Swoją terapię wymyśliłem po to, aby sprawdzić, czy mam możliwość wprowadzenia do takiego „popularnonaukowego obiegu” kompletnej bzdury.
Liczę na to, że moja prowokacja będzie początkiem szerszej dyskusji nad przenikaniem pseudonauki i paranauki na wyższe uczelnie, w mury akademickie do instytucji naukowych oraz na łamy prasy i do czasopism specjalistycznych.
Dlaczego postanowiłem opublikować jej opis w miesięczniku „Charaktery”?
Jest to jedyne na polskim rynku czasopismo popularnonaukowe w całości poświęcone psychologii i psychoterapii. Ma też wyraźnie sprecyzowany profil. Przede wszystkim, jak możemy przeczytać w słowie od redaktora naczelnego w nr 6 z czerwca 2002 r. „(...) pismo nasze, chociaż popularnonaukowe – popularne, ale jednak naukowe (...).” Takich deklaracji znajdziemy więcej, a ich potwierdzeniem jest rada naukowa miesięcznika, w której widnieje 8 nazwisk poprzedzonych tytułem profesor doktor habilitowany, jedno z tytułem doktorskim, w redakcji zasiada 3 doktorów1.
Te deklaracje i wyraźnie określony profil pisma powoduje, że czytelnik może odbierać prezentowane treści jako poparte badaniami naukowymi, rzetelne i sprawdzone. Niestety, moje obserwacje doprowadziły do innych wniosków. Pismo, szczególnie od kilku ostatnich lat wśród rzetelnych i cennych artykułów zamieszcza również takie treści, które pod szyldem nauki dadzą się sprzedać. Nieważne, czy to będzie NLP, czy terapia pól morfogenetycznych. Nie byłbym jednak empirystą, gdybym swojej hipotezy nie spróbował dowieść.
Jeszcze jednym argumentem przemawiającym za wyborem „Charakterów” jest fakt, że trafiają one do bardzo sprecyzowanej i dużej (ponad 50 tys.) grupy odbiorców. Są nimi psychologowie, wśród których wielu jest takich, dla których miesięcznik jest głównym źródłem informacji, studenci psychologii, terapeuci bez wykształcenia psychologicznego oraz bardzo wielu dawnych, obecnych oraz przyszłych klientów trafiających do terapeutów nierzadko rezygnując również z terapii psychiatrycznych, a nawet farmakologicznych. Trudno zatem wyobrazić sobie lepszy nośnik dla terapeutycznych nowinek niż „Charaktery”.
Dlaczego to się powiodło?
Swój artykuł sporządziłem wedle dość prostego przepisu. Przede wszystkim, taki tekst powinien, moim zdaniem, zawierać jakiś intrygujący element, nowinkę, ciekawostkę w rodzaju tych, cytowanych często przez dziennikarzy, jako przykład przyciągający uwagę: „człowiek pogryzł psa!”. W moim przypadku było to „pole morfogenetyczne na ekranie komputera”. Dodatkowo, w przypadku „newsów” naukowych, nieźle jest też umieścić obietnicę szybkich rezultatów, „skuteczne lekarstwo na raka”, „problem otyłości rozwiązany”, „nowe paliwo do samochodów” itp. W moim przypadku obiecałem niemal rewolucję w terapii: rzetelna diagnoza przy pomocy komputera, proste zalecenia, jak np. wizyta na stadionie piłkarskim lub słuchanie oper Wagnera, pomiar końcowy i... pacjent wyleczony. Pozostało jeszcze „okrasić” artykuł tak dużą ilością faktów wskazującą na związek z twardą nauką, jak to tylko możliwe. Obrazowanie pracy mózgu w czasie rzeczywistym, topologia matematyczna, związki z fizyką kwantową, sporo rzeczywistych nazwisk, dat i faktów niekoniecznie mających ze sobą związek, to sztafaż, na który, jak się okazuje, dość skutecznie można nabrać redakcję pisma popularnonaukowego wspieranego przez radę naukową.
Krótka historia tekstu
Dla potrzeb mojego „eksperymentu” powołałem do życia Renatę Aulagnier - fikcyjną postać, która została autorem tekstu. Uczyniłem z niej psychologa i psychoterapeutę specjalizującego się w zastosowaniach neuronauki w terapii. Dodatkowo wymyśliłem jeszcze, że studiowała psychoterapię we Francji i przebywała na stypendium w Strasbourgu. Stworzyłem jej konto internetowe w jednym z polskich darmowych serwisów. I to wszystko, żadnych dodatkowych danych. Przygotowałem sobie na wszelki wypadek francuski adres, po to, aby na prośbę o niego móc zareagować błyskawicznie, bez wzbudzania zbędnych podejrzeń. Francuskie nazwisko (jakaś rodzina Aulagnierów rzeczywiście żyje we Francji, a jedna z nich była nawet psychoanalitykiem) i związki z Francją były mi potrzebne z kilku względów. W razie pytań mógłbym powoływać się na teksty w języku francuskim, mało znanym wśród psychologów. Ponadto, gdyby zaistniała potrzeba jakichś bliższych kontaktów, mógłbym się do woli wykręcać pobytem we Francji, podróżami itp.
Wszystkie te „środki bezpieczeństwa” okazały się zbędne. Prawdopodobnie nikt z redakcji nie zadał sobie trudu sprawdzenia w jakikolwiek sposób Renaty Aulagnier. Ale nie uprzedzajmy faktów. Oto skrócona historia mojej prowokacji.
Wiosną 2007 r. napisałem krótki, ale jak sądziłem intrygujący, tekst oparty w całości na swoich fantazjach i wysłałem go do redaktora naczelnego „Charakterów” z informacją, że uczestniczyłem, a raczej uczestniczyłam, w tych badaniach. Po kilku tygodniach oczekiwania na odpowiedź zwątpiłem w swoją hipotezę, za to zbudowała się we mnie wiara w rozsądek i racjonalne myślenie redakcji. Wszelkie badania wymagają jednak wytrwałości i systematyczności ze strony eksperymentatorów, dlatego też pod koniec czerwca wysłałem ten sam tekst - około 4 strony maszynopisu do dr Doroty Krzemionki–Brózdy, zastępcy redaktora naczelnego. Oto jaką otrzymałem odpowiedź:
tekst dotarl, bardzo intrygujacy temat, mam ochote dopytac o rozne rzeczy, dam znac
pozdrawiam cieplo
Dorota Krzemionka
Jakież było moje zdziwienie, kiedy po przeszło 5 tygodniach otrzymałem następującą wiadomość:
Piszę w związku z przysłanym przez Panią do "Charakterów" artykułem dotyczącym rezonansu morficznego. Chcę zamieścić ten materiał w numerze październikowym. Mam jednak pewien kłopot. Otóż tekst - bardzo ciekawy - ma w tej chwili konstrukcję uniemożliwiająca jego złamanie i druk. Chodzi o to, że zasadniczy artykuł, tekst główny, ten biegnący od początku, do notki biograficznej o Pani - liczy zaledwie 4 strony. Natomiast ramki - dodatki, uzupełnienia (niezwykle ciekawe zresztą, często mam wrażenie że ciekawsze niż historia idei zajmująca wiele mijesca w tekście zasadniczym) liczą stron 8.
Tego w zaden sposób nie da się ułożyć w gazecie, stosunek objętości tekstu głównego do ramek powinien być dokładnie odwrotny. Przynajmniej.
Mam w związku z tym prośbę. Proszę spróbować wkomponować część z tych ramek do tekstu głównego. W przesyłanym Pani materiale sugeruję nawet jak i w którym momencie to zrobić: fragmenty, które powinny zostać na zewnątrz, opisałem jako ramki, te, które sugeruję właczyć do tekstu, także opatrzyłem komentarzem.
Bardzo proszę by Pani przejrzała przesłany przez mnie materiał i spróbowała zastosować się do tych wskazówek. Choć dopuszczam takze i to, że wypracuje Pani inną koncepcję rozwiazania problemu. Generalnie: tekst główny musi być znacząco dłuższy od sumy elementów uzupełniających.
Proszę też spróbować ocenienić z których elementów materiału byłaby Pani skłonna zrezygnować. Cały tekst (wraz z dodatkami) nie powinien byc dłuższy niz 8 stron maszynopisu (Times new roman, 12 pkt, interlinia 1,5).
Proszę o szybki kontakt i opinie w tej sprawie.
I proszę pracować na załączonym tekście.
Pozdrawiam
Dariusz Ryń
Załączony do korespondencji tekst zawierał 12 stron maszynopisu! Dalsza korespondencja, której nadmiaru chcę tutaj oszczędzić czytelnikowi, wyjaśniała, że nad tekstem pracowała początkowo red. Dorota Krzemionka-Brózda i to ona uzupełniła tekst aż o 8 stron! Okazało się więc, że zarówno te wymyślone, jak i pozbierane przeze mnie bzdury nie tylko spotkały się z zainteresowaniem redakcji, ale zostały przez nią mocno wzbogacone, a raczej uzupełnione. Szybko jednak odkryłem, że dołączony tekst z wyjątkiem drobnych poprawek językowych jest w całości plagiatem z artykułu Anny Opali pt. Pola morficzne według Ruperta Sheldrake i został dołączony do mojego tekstu bez żadnych odnośników. Artykuł ten, pełen ogólników i niedomówień można znaleźć w kilku serwisach internetowych3.
Tak więc, jedyne co mi pozostało, to skrócić tekst i zmienić nieco jego układ. Fakt, że redakcja dołączyła do tekstu tyle cudzego i wątpliwej jakości materiału jeszcze bardziej utwierdzał mnie w przekonaniu, że moja hipoteza jest słuszna. Przez chwilę nawet nalegałem, aby umieścić nazwisko Doroty Krzemionki-Brózdy jako współautora artykułu, ale wobec odczuwanego oporu i w trosce o powodzenie mojego eksperymentu odstąpiłem. Co prawda redaktor Ryń okazał się dość wymagający jeśli idzie o uzupełnianie tekstu „faktami” i częściowe przynajmniej likwidowanie ogólników, dlatego musiałem mu się w tym względzie podporządkować i dużą część tego, co zostało dołączone wyrzucić lub przerobić. Ostatecznie tekst spotkał się z jego pełną akceptacją, co potwierdził mailem:
Pozdrawiam
Dariusz Ryń
A jednak, Panie Redaktorze, to jest „czaru-maru”. I to kompletne! A można było to w prosty sposób to sprawdzić...
Poniżej zamieszczam tekst z komentarzami, które pokażą jego absurdalność, przypadkowość i pseudonaukowość.
Na jakich zasadach pozbawione wzroku termity wiedzą jak zgodnie, całą społecznością budować kunsztowne i świetnie wyposażone gniazda? Jak olbrzymie stada ptaków lub ławice ryb mogą równocześnie zmieniać kierunek, przy czym pojedyncze osobniki nie obijają się o siebie? Jak to się dzieje, że kolejne pokolenia laboratoryjnych szczurów potrafią szybciej niż poprzednicy wydostawać się z pułapek? Te i wiele innych niesamowitych zagadek wyjaśnia hipoteza rezonansu morficznego. Człowiek właśnie próbuje wykorzystać ją w psychoterapii.
Na zakończenie terapii, procedura pomiaru zostanie powtórzona. Jeśli terapeuta uzna, że nieprawidłowości pola zostały ustabilizowane, uzna ją za zakończoną. Jeśli, mimo wszystko, w polu pacjenta brakuje stabilności, może wspomóc się dodatkowymi metodami diagnozy, np. pozytronową emisyjną tomografią komputerową. I na jej podstawie ukierunkować dalsze leczenie.
Celowo zamieściłem tutaj mało sensowne stwierdzenie, że jeśli nie ma rezultatów terapii to należy wykorzystać dodatkowe narzędzie diagnostyczne. Nie zostało ono wychwycone, bowiem „pozytronowa emisyjna tomografia komputerowa” brzmi tak naukowo, że samo to brzmienie uzasadnia widocznie jego sens w tekście.
Eksperyment ze Starsbourga
Powyższych scen absolutnie nie należy traktować jak fragmentów filmu science fiction. To opis rzeczywistych zdarzeń, które składają się na eksperymentalny na razie program badawczy, którym kieruje profesor Daniel Gounote z Laboratoire de Neuroimagerie in Vivo mającego siedzibę na Akademii Medycznej w Strasbourgu we Francji.
W Strasbourgu rzeczywiście znajduje się Laboratorium, o którym piszę i pracuje w nim Daniel Gounot. Zajmuje się on badaniami wykorzystującymi obrazowanie pracy mózgu, ale nie mającymi nic wspólnego z terapią, a już w żadnej mierze z terapią pól morfogenetycznych! Niektóre jego artykuły są powszechnie dostępne w Internecie w wersji angielskojęzycznej. Myślę, że godzina w sieci to aż nadto, aby wyrobić sobie ogólny pogląd na temat tego, kim jest i czym się zajmuje. O prowokacji został przeze mnie powiadomiony, zanim artykuł ukazał się drukiem.
Dane dotyczące koncepcji są prawdziwe, z wyjątkiem stwierdzenia, że koncepcja jest genialna. Jeśli wpiszemy hasło „pola morfogenetyczne” w dowolnej wyszukiwarce internetowej, otrzymamy dużą ilość wyników. Przytłaczająca większość z nich występuje na stronach dotyczących zjawisk paranormalnych lub powiązana jest z dziwacznymi terapiami. Zasięgnięcie informacji w Wikipedii mogłoby redakcji dać pogląd na temat koncepcji: „Biolodzy z głównego nurtu badań naukowych odrzucają istnienie pól morfogenetycznych jako sprzeczne z aktualnie panującym w biologii paradygmatem i niepotwierdzone eksperymentalnie. Fizycy także nie traktują tej koncepcji poważnie. Hipotezę istnienia tego pola biorą natomiast pod uwagę niektóre szkoły psychoanalizy, które traktują ją jako swoistą kontynuację idei nieświadomości zbiorowej Junga. Pole to cieszy się też pewną popularnością wśród autorów literatury fantastycznej.” (Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pole_morfogenetyczne)
Poza tym, że Jacques Lacan był Francuzem i psychoanalitykiem, a także tym, że pisał na temat związku chorób umysłowych z topologią matematyczną, cała reszta, to bzdury. Nie stworzył żadnych matematycznych podstaw analizy chorób umysłowych, a tym bardziej opartych na obrazowaniu pracy mózgu. Można śmiało stwierdzić, że całe życie oddawał się podobnemu fantazjowaniu, jakiego dopuściłem się pisząc omawiany tekst. Dlaczego się na niego powołałem? Ano dlatego, że jest kilka nazwisk w naukach społecznych, wśród nich również Jacques Lacan, które u przeciętnie oczytanego intelektualisty powinny natychmiast powodować zapalenie się w głowie czerwonych lampek. Psychoanalityk ten, w towarzystwie takich postaci postmodernizmu, jak Julia Kristeva, Luce Irigaray, Jean Boudrillard i kilku innych padł ofiarą podobnej do mojej, choć dużo poważniejszej prowokacji przeprowadzonej przez Alana Sokala. Autor ów opublikował parodystyczny artykuł, nabity bezsensownymi, lecz niestety autentycznymi, cytatami wypowiedzi znanych francuskich i amerykańskich intelektualistów na temat fizyki i matematyki. Artykuł ukazał się w piśmie „Social Science”, a następnie został zdemaskowany przez jego twórcę – zdanie po zdaniu, ośmieszając autorów cytatów4. Niestety, ów celowo pozostawiony przeze mnie w tekście trop nie zwrócił niczyjej uwagi.
Niestety, jak dotąd badania nie potwierdziły ani istnienia pól morfogenetycznych, ani rezonansu morficznego. W bazie naukowej EBSCO zawierającej większość liczących się prac z zakresu nauk społecznych, medycznych i pedagogicznych, wyszukiwanie pojęć formative causation, morphic fields, morphogenetic fields dało rezultat zaledwie 10 publikacji na ten temat, (wśród których znajdowały się: książka samego Sheldrake’a, jej recenzja, mocno krytyczne omówienie koncepcji i zaledwie dwie prace empiryczne, które wskazały słabe wyniki, potwierdzające szybsze uczenie się w obecności innych osób.) Dla porównania, hasło cognitive therapy daje 7244 pozycji, a behavioral therapy – 2719 publikacji!
Zresztą, gdy przyjrzymy się zachowaniom ludzi to wśród nich szybko dostrzeżemy skłonność do tworzenia dużych skupisk. Ta niezmienna skłonność, dla wyjaśnienia której używamy pretekstów typu „występy gwiazdy”, „zawody sportowe”, jest dość zastanawiająca i zagadkowa. Bo jak tłumaczyć pęd do tworzenia takich zbiorowisk, jeśli taniej i wygodniej możemy uczestniczyć w nich wirtualnie?
Zwolennicy koncepcji rzeczywiście powołują się na to, ale argumenty dotyczące ludzi wymyśliłem sam, nie znam nikogo, kto powoływałby się na nie.
Ten fragment wydał się redakcji na tyle enigmatyczny, że poproszono mnie o uzupełnienie takich danych, jak gatunek sikorki, datę, kiedy opisywane wydarzenia miały miejsce oraz kraj, w którym się to zdarzyło. To pozorne uszczegółowienie tekstu wystarczyło, aby stał się wiarygodny. W rzeczywistości, to przykład, który pamiętam z literatury, i nawet nie wiem, gdzie i w jakim celu był cytowany.
Ted Friend z Uniwersytetu Stanu Teksas sprawdził to doświadczalnie na kilkuset sztukach bydła i stwierdził, że malowanych atrap unikał taki sam procent zwierząt, które nigdy czegoś takiego nie widziały, jak i tych, które kiedyś miały sposobność natknąć się na prawdziwe, stalowe ogrodzenia. Podobnie reagowały owce i konie. To wskazuje na istnienie rezonansu morficznego, który przeszedł od poprzednich pokoleń, na własnej skórze uczących się unikania płotków.
Podobne przykłady można mnożyć. Także laboratoryjne doświadczenia na szczurach dowodzą, że takie zjawisko jest faktem. Najbardziej znanym przykładem jest wyhodowanie kilku pokoleń szczurów, które opanowały sztukę wydostawania się z wodnego labiryntu. W miarę upływu czasu szczury w laboratoriach na całym świecie, bez doświadczeń i ćwiczeń robiły to coraz szybciej.
*** Ciąg dalszy znajdziesz na stronie www.tomaszwitkowski.pl